Oj tyle się ostatnio działo, że nie wiem od czego zacząć ;)
Wróciliśmy z naszego mini wyjazdu rodzinnego. Było fantastycznie :) Pierwszego dnia mały pech – samochód spakowany, mąż patrzy, a tu dziura w oponie. Migiem na stacje dopompować koło, potem ostrożnie dojazd do wulkanizacji i 15 minut, opona zrobiona ;) Tym razem udało się i trzeba było tylko zalatać dziurę, ale kiedyś już mieliśmy podobną sytuacje i trzeba było wymienić całe koło. Przez moment zrobiło się tak sentymentalnie, bo jak ostatni raz byliśmy w tym miejscu, to miałam jeszcze brzuszek i byliśmy w drodze na wizytę w szpitalu :) I też była piękna pogoda :) Potem już bez przygód dotarliśmy do Farmy Motyli. Gorąco polecam to miejsce :) Można obejrzeć suche motyle w gablotkach, rożne żywe okropne zwierzątka jak tarantule, węże…brr… patyczaki, gigantyczne ślimaki ;) Jest salka z 15 minutowym filmem, ale gwoździem programu jest pomieszczenie z żywymi motylami :) Motylki fruwają koło nosa ;) Najwspanialsze reakcje były małych dzieci wchodzących „O mój Boże, jak tu pięknie, to jest raj!’, ‘O rany, kocham tego motylka, ojej, tego jeszcze bardziej, ja wszystkie bardziej kocham!’ :D My sami byliśmy w lekkim szoku. Pozytywnym :)
Później ruszyliśmy już do naszego hotelu w Tulfarris, ale też nie odbyło się bez niespodzianek – olej nam wyparował :D Na szczęście szybko była stacja, zakup oleju i dalej w drogę ;) Mieliśmy zamówiony pokój przyjazny dzieciom :) Deluxe Suite: sypialnia plus dodatkowy duży pokój z aneksem kuchennym. Pokój dodatkowo był wyposażony w łóżeczko turystyczne, sterylizator, wanienkę i miła niespodzianka: mata edukacyjna ;) Zamówiliśmy już wcześniej nianię na wieczór, także kolację w hotelu zjedliśmy tylko we dwoje :) Tak nam się to spodobało, że zapytaliśmy w recepcji, czy nie dałoby rady zamówić jeszcze niani na kolejny, środowy wieczór :) Dało radę ;)
W środę pojechaliśmy do Newbridge Silverware. To był raj dla mnie ;) Marek zajął się Ignasiem, a ja buszowałam między tymi wszystkimi świecidełkami ;) Nie mogłam nie opuścić tego miejsca bez żadnej biżuterii i skusiłam się na kolczyki ;) Ogólnie to miejsce podzielone jest na 2 główne części – showroom, w którym można obejrzeć wszystkie wyroby, jest też osobny showroom Bożonarodzeniowy – Ignaś pierwszy raz ‘widział’ św. Mikołaja ;) Natomiast druga część to już muzeum – ikony stylu. Hm.. brak słów, to trzeba obejrzeć, a zdjęcia nie oddają całego uroku tego miejsca ;)
W drodze powrotnej do hotelu zatrzymaliśmy się w niewielkiej miejscowości na obiadokolację. Poszliśmy tam na mały spacer, bo miasteczko to leży nad rzeką Liffey, wzdłuż której był taki mini deptak… i ładne widoki ;)
Środowy wieczór znowu spędziliśmy sami :) Tym razem poszliśmy do baru, w którym była muzyka na żywo, nawet sobie potańczyliśmy :)
Czwartek powrót… po wymeldowaniu poszliśmy na krótki spacer wokół hotelu – bo leży nad jeziorem i są ścieżki spacerowe – przez pola golfowe ;) Pojechaliśmy też specjalną trasą widokową na jezioro, z miejscami do zaparkowania, gdzie można podejść bezpośrednio do jeziora i podziwiać widoki :) Do Dublina wróciliśmy bardzo okrężną drogą wiodącą przez góry – dla mojego męża ekstra przeżycie, dla mnie strach, bo ogólnie nie lubię gór, nie czuję się w nich bezpiecznie. Marek wysiadał z samochodu, robił zdjęcia, a ja bałam się nawet wyjrzeć przez okno ;)
A teraz… ah.. ledwo wypakowałam rzeczy z naszego wyjazdu, a już muszę się pakować na wylot do Polski… Smutnawo trochę… niedziela to ostatni cały dzień w Dublinie (a Marek pracuje…), w poniedziałek w porze obiadowej wylot do Polski… i miesiąc przerwy z mężem… ale wiem, że tak będzie lepiej przede wszystkim dla Ignasia.
Pozdrawiam! :)
Ale super,że wyjazd Wam się udał-piękne miejsca odwiedziliście i ten hotel też świetny.
PolubieniePolubienie